Pełnych spokoju i radości świąt Narodzenia Pana oraz zdrowia i pomyślności w każdym dniu Nowego Roku 1998 życzy Drogim Czytelnikom
 
GŁOS SENIORA

 
GS/0000 OLDBOJE NA GÓRZE MOJŻESZA 12/1997
Nie wątpię, że Polacy bywali dość licznie na słynnym biblijnym Horebie, nie pamiętam jednak, by w naszym piśmiennictwie górskim ktoś ogłosił relację z takiej "wyprawy" (w artykule o wejściu ks. Władysława Szczepańskiego 23 lipca 1906, zamieszczonym w "Taterniku" 1947 s. 156, brak bliższych szczegółów przedsięwzięcia).
Na górę Synaj (2285 m – wysokość tatrzańskiej Świnicy) wybraliśmy się obaj z Jankiem Kowalczykiem jesienią – podczas naszej ostatniej tegorocznej podróży: Egipt – Izrael. W trakcie moich wcześniejszych rejsów morskich miałem okazję przejść Kanał Sueski parę razy, oczywiście wzdłuż. Tym razem przeszedłem go po raz szósty, ale w poprzek, ponieważ 23 km na północ od Suezu Egipcjanie wybudowali pod kanałem tunel (poprzednio kursowały w tym miejscu małe promy). Na drugim brzegu dojechaliśmy do Morgenlandu, tak bowiem nazywa się zespół pawilonów turystycznych przy klasztorze Św. Katarzyny, u podnóża Góry Mojżesza. W naszej grupie byłem niewątpliwie najstarszy (rok urodzenia 1919) – następnego wiekiem wyprzedzałem o 10 lat. Poprzednio w drodze od Suezu do Św. Katarzyny nasz ksiądz-przewodnik powiedział nam, że w Morgenlandzie zdarzyła się jedyna śmierć uczestnika w całej historii wycieczek organizowanych przez księży pallotynów. Wszedł on na szczyt i nazajutrz zmarł. Gdyby biedny ksiądz-przewodnik wiedział, że ja przy swoich 78 latach jestem dodatkowo po zawale i mam blokadę w pęczku Hisa!...
Gdy wyruszaliśmy, o wejściu nic nam nie było wiadomo, samej góry bowiem z Morgenlandu nie widać. Mówiono, że do jej połowy podróż można odbyć na wielbłądzie – za 10 dolarów, a więc stosunkowo niedrogo. Pobudkę robi się o godz. 1.00 w nocy, chętni ruszają tłumem z latarkami w rękach. Asfaltową drogą dochodzi się 2 km do opasanego murami klasztoru Św. Katarzyny (zabytek z połowy IV wieku!), gdzie w ciemności leżą (czy siedzą?) wielbłądy. Poganiacze nawołują, robi się głośno i ruchliwie. Ja zdecydowałem się natychmiast i to była jedna z moich najlepszych górskich decyzji: siadam na wielbłąda! Pożegnałem się z moimi partnerami, Teresa i Janek postanowili bowiem zmierzyć siły na zamiary. Ciemno, kamienie, zbocze coraz stromsze, wielbłąd wchodzi zakosami i stęka (moje 85 kg...), to cholerne dziwne siodło zsuwa się razem ze mną to na jedną, to na drugą stronę – poganiacz mnie podpiera, to tu, to tam, i tak posuwamy się ku górze. Niczego nie widać, tylko ogniki latarek na zboczu, jak na popularnym nocnym podejściu w Alpach. Myślę, że przebyłem w ten sposób około połowy drogi, czyli jakieś 400 m w pionie. Dotarliśmy do szerokiej platformy z drewnianymi szopami (w dzień okaże się, że są to kioski z pamiątkami) – tam wielbłąd natychmiast usiadł, ja pożegnałem poganiacza i już na piechotę ruszyłem w dalszą drogę. Gdzieś w 3/4 wysokości góry doszli mnie Janek z Teresą. Trudno dziś nie przyznać, że był to wyczyn. Wielbłąd idzie przecież relatywnie szybko, nawet pod górę, ja musiałem więc mieć poważne wyprzedzenie. Jeżeli Janek mnie dogonił, idąc pieszo od samego dołu, to jego tempo było godne podziwu. A ma już przecież latek 67... Ja tymczasem wykończony, podchodziłem coraz wolniej. Ten szczyt, te 400 m w pionie, to był też szczyt moich możliwości – z zawrotami głowy włącznie. Poza wszystkim, idzie się bez jakiejkolwiek wstępnej aklimatyzacji, co w naszym wieku ma znaczenie nawet przy wysokości takiej, jak 2300 m. Słyszałem po drodze opinię, że gdyby ludzie nie podchodzili w nocy i gdyby wiedzieli, na co muszą wleźć, połowa by na pewno zrezygnowała. A myślę, że wchodzi się w nocy z dwóch powodów: ponieważ jest chłodno i ponieważ wszyscy chcą zdążyć na "cudowny wschód słońca".
Wreszcie dotarliśmy do szczytu góry, gdzie według Starego Testamentu Bóg zawarł przymierze z Izraelem, reprezentowanym przez Mojżesza. Ile osób zastaliśmy na górze? Może setkę – trudno się zresztą zorientować, gdyż podczas gdy jedni wchodzą, drudzy już zbierają się do odejścia. Na górze... Gdyby to Mojżesz mógł zobaczyć! Budy z suwenirami, jakieś betony, śmietnik i pełno leżących śpiworów – widocznie plecakowi turyści nocują na szczycie. Dookoła góry – stare, obłe, zerodowane, koloru rdzy. Panorama o swoistym pięknie: zupełnie inna, niż nasze rzeźbione, koronkowe Tatry. Jednak wschód słońca nie zrobił na mnie spodziewanego wrażenia – ja w przeszłości w górach, a zwłaszcza na morzach oglądałem tyle cudownych, zawsze innych wschodów i zachodów, że tu nic szczególnego mnie nie uderzyło, może jedynie sam koloryt gór.
Byłem przekonany, że wspinaczka na Synaj zakończy moje górskie życie. Tymczasem podczas nieśpiesznego powrotu w dół – już w ciągu dnia – dowiedziałem się, że Janek znowu coś wymyślił: wspólne wejście na tatrzański Kościelec na moje 80. urodziny. Niech mu będzie! Ja tymczasem cieszę się, że kolejne z marzeń mojego życia – zaliczenie Góry Mojżesza – udało mi się szczęśliwie zrealizować.
Toni Janik
GS/0000 NOWY WYCZYN NARCIARSKI 12/1997
W początku czerwca Adrian Nature, emigrant rumuński i doświadczony alpinista alaskański, zjechał na nartach liczącą 4250 m wysokości i bardzo rzadko odwiedzaną ścianą Wickersham Mount McKinley. Ma on za sobą szereg zjazdów zachodnimi stokami masywu, tu jednak musiał czaić się przez kilka sezonów, by trafić na odpowiednie warunki. Z jednodniowym zapasem żywności znalazł się samotnie na wierzchołku północnym (5934 m – por. GS 9/97). Na samym początku zjazdu spadł po lodzie, zdołał jednak wyhamować lot, po którym zrzucił w dół plecak. Następnie zjechał 1500 m zawrotną stromizną, po czym nastąpiło wyszukiwanie dalszej w miarę bezpiecznej drogi. Lawinka i zapadające się mostki śnieżne stanowiły kolejne urozmaicenia. Gdy po 7 pełnych napięcia godzinach znalazł się na Lodowcu Petersa, musiał wędrować do szosy 45 km bezdrożami i przeprawić się wpław przez McKinley River. Wickersham Wall została już wcześniej pokonana zjazdami – przez Amerykanów (1994) i Francuzów (1995), jednakże etapami i w znacznie gorszym stylu. Zdaniem strażników Denali National Park, zjazd Adriana, dziś już obywatela USA (dawne nazwisko Popoviei) jest w masywie Mount McKinley najśmielszym i najładniejszym technicznie wyczynem ostatnich 5 lat.
Władysław Janowski
GS/0000 MOUNT KOŚCIUSZKO 12/1997
Jak pamiętamy, oficjalna nazwa najwyższego szczytu Australii (2228 m) przez półtora wieku w australijskich i światowych encyklopediach i atlasach brzmiała "Mount Kosciusko". Walkę o usunięcie tego błędu toczył przez szereg lat Australijczyk Gough Whitlam, lotnik z lat wojny (stąd zapewne sympatie do Polaków) i premier kraju w latach 1972–75. W r. 1993 zawiązał się komitet "Australijczycy na rzecz poprawnej pisowni Mt. Kościuszko", do akcji włączyli się działacze polonijni, Prezydent RP wystosował oficjalną petycję do rządu Australii, bierny nie pozostał nawet papież Jan Paweł II, który w liście z 1 stycznia 1995 zapewnił australijskich Polaków, że ich starania "wziął troskliwie pod uwagę" i będzie "o nich pamiętał w swoich modłach". Oficjalne czynniki australijskie sprawę bagatelizowały, wreszcie jednak – w połowie marca 1997 – walka została wygrana i decyzją władz krajowych niesforne "z" wróciło do nazwiska naszego bohatera narodowego i do imienia jego egzotycznej góry. Jak pamiętamy, nazwę nadał szczytowi w r. 1840 Paweł Edmund Strzelecki, który też dokonał pierwszego nań wejścia.
GS/0000 OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA 12/1997
W moich archiwach fotograficznych zachowało się sporo zdjęć z dawnych lat, które warto by wydobyć, aby nie uległy zapomnieniu. Noszę się z projektem zainicjowania jakiejś fotograficznej wersji "Miejsca przy stole". Na razie jest to tylko idea, której forma i kształt ostateczny są jeszcze dość mgliste. Atmosferę tamtych lat niemal każdy z nas ma zastygłą w formie zdjęć i klatek z filmami. W moim rozeznaniu jest tego materiału sporo i jakiś łebski autor mógłby z tego zrobić piękną historię narracyjno-fotograficzną. Wyobrażam sobie, że i tą wersją "miejsca przy stole" mógłby się zająć Andrzej Wilczkowski – może wespół z kimś, kto ma tak jak on dobrą pamięć i poczucie humoru. Te wspaniałe małpiady w Morskim Oku i w skałkach – to był permanentny festiwal. Słynne dyngusy, imieniny Czesławów Łapińskiego i Momatiuka, poświęcenie łodzi "Dziunia"... A czy pamiętacie, jak przed "Kurnikiem" grano western "Rio Bravo" ze Zbyszkiem Skoczylasem w roli Johna Wayna i Maćkiem Włodkiem w roli Colorada? Mam z tego cykl chyba kilkunastu fotografii – bardzo śmiesznych. Albo w skałkach – "wysyłanie sputnika na orbitę", co znów utrwalił na kliszach Szymuś Wdowiak. Jest u mnie takie zdjęcie grupowe, które przedstawia ok. 35 osób przed werandą w Morskim Oku. Czas uczynił swoje i dziś już wspólnie z Negrem nie możemy dojść nawet połowy nazwisk. Ilustrowana historia taternictwa lat 50. i 60. – nie od strony wejść i koszenia, lecz tego wszystkiego, co się działo pomiędzy wspinaczkami, mogłaby być i zabawna, i interesująca. Niezależnie od tego, a może właśnie zależnie, warto byłoby zwrócić się do czytelników "Głosu Seniora", aby na najbliższy zlot przy Morskim Oku przywieźli jakieś fotografie, na których są ludzie i zdarzenia. Warto by to sobie pokazać, zewidencjonować i wspólnie zastanowić się, jak ten materiał zużytkować wydawniczo. Na razie rzucam myśl i czekam na reakcje Koleżanek i Kolegów...
Andrzej Skupiński (Maharadża)
GS/0000 RATOWNICY W BESKIDACH 12/1997
25 października 1997 odbyły się uroczystości 45-lecia istnienia Grupy Beskidzkiej GOPR, z której to okazji wydano ładną i ważną dokumentacyjnie 70-stronicową książeczkę "Ratownictwo górskie w Beskidach". Spotkanie – rozpoczęte od Mszy św. – zgromadziło ok. 350 osób – z delegacjami grup terenowych i wieloma osobistościami, m.in. wojewodą bielsko-bialskim, prof. Markiem Trąbskim. Z początkowej liczby 52 członków-założycieli Grupy żyje 34. Na uroczystości obecnych było tylko kilku, m.in. Marian Bielecki, Józef Kubala, Jan Cięgiel, Jan Procner, Jerzy Podgórny. Wieczorem odbył się bankiet z udziałem 204 osób – bawiono się godnie, jak to GOPR potrafi. Wracając do wspomnianej książeczki, wydrukowano w niej na s. 6 zdjęcie z kursu BOPR w Szczyrku w dniach 20–24 listopada 1952. Wokół Tadeusza Pawłowskiego stoi gromada młodych ludzi, w części ówczesnych śląskich taterników. Dziewczyna w chusteczce po lewej – to ja! Ech te czasy... tylko westchnąć!
Barbara Momatiuk
GS/0000 NANGA PARBAT – ZIMA 1997–98 12/1997
W dniu 20 grudnia odleciała do Pakistanu wyprawa zimowa PZA, która pod kierownictwem Andrzeja Zawady ponowi próbę wejścia na nie zdobytą dotąd w zimie Nanga Parbat (8125 m). Ekipę tworzą następujący alpiniści: Bogdan Jankowski (szef bazy, łączność), Grzegorz Benke (lekarz), Marek Klar (lekarz), Piotr Konopka, Paweł Mularz, Jerzy Natkański, Ryszard Pawłowski, Andrzej Samolewicz, Piotr Snopczyński, Dariusz Załuski oraz Jarosław Żurawski. Kierownik wyprawy odleciał 15 grudnia. Większość kosztów wyprawy pokrywa Urząd Kultury Fizycznej i Turystyki, głównym sponsorem jest dziennik "Rzeczposplita", drugim z większych – japońska firma "Nokia". Obowiązki korespondenta "Rzeczpospolitej" pełnić będzie red. Monika Rogozińska. Zeszłoroczna wyprawa zimowa na Nanga Parbat, również kierowana przez Andrzeja Zawadę, załamała się w pierwszych dniach lutego na wysokości ok. 7800 m. W tym roku powrót ekipy – miejmy nadzieję z sukcesem – przewidziany jest na 20 lutego.
Hanna Wiktorowska
GS/0000 SCHRAMM DO ZAWADY 12/1997
Drogi Andrzeju! Przed chwilą obejrzałem w TV Twój reportaż "Wyżej niż Himalaje". Doskonała robota – a i Ty sam jesteś tam świetny. Gratulacje! Moje wyprawy na pewno były w znacznie mniejszej skali, niż Twoje, choć może niektóre stwarzały nie mniejsze problemy logistyczne (autentyczne "białe plamy"). Doskonale też znam to, o czym mówiłeś: jednoosobową odpowiedzialność kierownika. Miałem to wielkie szczęście, że nikt na nich nie zginął. A na wielu miałem z sobą syna Tomka (raz poleciał 300 m zalodzonym żlebem), a także nie tylko przyjaciół, ale i (to chyba nawet większe obciążenie) synów przyjaciół.
Zawsze wierzę, że naprawdę szczere i serdeczne życzenia są lepsze, niż popularne "złam nogę" czy "skręć kark" – i nigdy nie przynoszą pecha! Więc przed tą kolejną zimową wyprawą życzę Tobie i całej Twojej drużynie z całego serca powodzenia. Jest mi ogromnie miło, gdy sobie wspominam, że jakimś, chyba dosyć nawet poważnym, szczeblem na drodze Twojej górskiej kariery było nasze, we trójkę z Jurkiem Piotrowskim, wejście na Hornsundtind w lipcu 1958 roku. Bądźcie wszyscy zdrowi, Kochani, i wracajcie z sukcesem. A po drodze – Wesołych Świąt, choć z dala od rodziny i ojczyzny. Bardzo serdecznie Cię ściskam
Poznań, 7 grudnia 1997 Ryszard
GS/0000 POŻEGNANIA 12/1997
GS/0000 W PARU SŁOWACH 12/1997